piątek, 6 lutego 2015

Rozdział 11.

Fred poczuł, że ktoś nim potrząsa. Nie miał ochoty wstawać, dopiero co się położył. Otworzył leniwie oczy i ujrzał profesor McGonagall.
- Weasley, wstawaj! No już!
- C... co? Dlaczego? - wymamrotał nieprzytomnie.
- Twój ojciec został zaatakowany w Ministerstwie Magii. Szybko, profesor Dumbledore kazał przyprowadzić do siebie Ciebie, Georga i Ginny.
Fred wytrzeszczył oczy. Jego ojciec? Zaatakowany? Spojrzał na łóżko Georga. Jego brat zakładał w pośpiechu buty i z nerwów nie mógł zawiązać sznurówki.
Fred poszedł w jego ślady i wyjął spod łóżka wychodzone trampki. Zawiązał je szybko, założył szlafrok i po chwili był już przy drzwiach. Gdy tylko je otworzył ujrzał stojącą za nimi Ginny. Dziewczyna miała przerażoną minę i zaczerwienienione oczy. Musiała płakać.
Fred objął ją troskliwie, a ta wybuchła płaczem. Po chwili z dormitorium wyszła wraz z Georgem, profesor McGonagall.
- Chodźcie, szybko. Postarajcie się nikogo nie obudzić - powiedziała.
Rodzeństwo posłusznie ruszyło za nią.
*
Kiedy Fred wszedł do gabinetu dyrektora ujrzał tam Rona i Harry'ego. Jego brat był blady jak papier, zresztą on sam pewnie wyglądał tak samo.
- Harry... co się dzieje? - zapytała drżącym głosem Ginny - Profesor McGonagall mówi, że widziałeś, jak zraniono tatę...
- Wasz ojciec został ranny podczas wypełniania zadania dla Zakonu Feniksa - powiedział z powagą Dumbledore - Przeniesiono go do Kliniki Magicznych Chorób i Urazów Szpitala Świętego Munga. Wysyłam was z powrotem do domu Syriusza, bardziej się nadaje na szpital niż Nora. Spotkacie się tam ze swoją matką.
- Jak się tam dostaniemy? - zapytał jeszcze bardziej wstrząśnięty Fred - Proszek Fiuu?
- Nie. Proszek Fiuu nie jest teraz bezpiecznym środkiem lokomocji, bo sieć jest pod obserwacją. Weźmiecie świstoklik.
Fred kiwnął głową i spojrzał na stary czajnik, który wskazał Dumbledore.
Rudzielec był naprawdę wstrząśnięty całą sytuacją. Nigdy by mu do głowy nie przyszło, że tej samej nocy, kiedy latał z Elizabeth na miotle, dowie się, że jego ojciec został zaatakowany, podczas wypełniania misji dla Zakonu Feniksa. Dlaczego to akurat on wypełniał to zadanie? Przecież wiele innych członków Zakonu pracuje w Ministerstwie. A teraz jego ojciec leży w szpitalu. Po prostu lepiej być nie mogło. Z namysłu wyrwał go głos Dumbledore'a.
- Podejdźcie. Szybko, zanim ktoś przyjdzie...
Fred stanął posłusznie obok biurka, na którym stał świstoklik.
- Wszyscy używalnoście już przedtem świstoklika? - zapytał Dumbledore, na co Weasleyowie wraz z Harrym kiwnęli głowami i wyciągnęli ręce, by dotknąć poczerniałego czajnika - Dobrze. Liczę do trzech... Raz... dwa...
Fred zamknął oczy i ścisnął mocniej ucho czajnika.
- ... TRZY.
Poczuł mocne szarpnięcie w okolicach pępka, a po chwili wirował odbijając się o innych, wśród barw i świstu wiatru. Po chwili uderzył stopami o podłogę w kuchni domu numer dwanaście przy Grimmauld Place.
*
Elizabeth otworzyła oczy i automatycznie spojrzała na okno. Świeciło słońce. Zapowiadał się pogodny piątek. Nagle coś sobie uświadomiła; piątek, lekcje! Spojrzała na zegarek. Była równo 8.00. Eliza zerwała się z łóżka jak oparzona. W błyskawicznym tempie ubrała się i upchnęła książki do szkolnej torby. Wybiegła z pokoju wspólnego i pognała schodami w stronę lochów. Nie dość, że się spóźni to jeszcze na lekcję eliksirów. Jak na złość, będąc na ostatnich schodach, potknęła się i spadła parę schodków w dół. Syknęła z bólu i masując potłuczony łokieć, ruszyła mrocznym korytarzem do sali od eliksirów.
Kiedy stanęła przed drzwiami klasy, otworzyła je i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszała chłodny głos profesora Snape'a.
- Jak widać panna Colfer postanowiła zaszczycić nas swoją obecnością. Zapewne ucieszy się, że dzięki jej nieobecności na pierwszej lekcji i spóźnieniu na drugą Gryffindor traci 15 punktów.
Elizabeth westchnęła i usiadła sama w ostatniej ławce.
Spojrzała na tablicę i otworzyła podręcznik na podanej stronie. Był na niej przepis na eliksir zwany Słojem Niezgody. Jeżeli poda się go komuś do picia, dana osoba natychmiast staje się wyjątkowo wredna, zarówno dla swoich wrogów, jak i przyjaciół.
- Zapewne większość Ślizgonów wypiła coś takiego - mruknęła Eliza i zabrała się do pracy.
Musiała nadgonić resztę klasy, która zaczęła przygotowywanie eliksiru już na poprzedniej lekcji. Dziewczyna zaczęła szybko dodawać składniki, co jakiś czas mieszając. Po jakimś czasie zdała sobie sprawę z tego, że musiała dodać za dużo sproszkowanych skrzydeł motyla, gdyż wywar zamiast barwy błękitnej, przyjął barwę blado żółtą i zaczął bulgotać.
Przeczytała ponownie przepis, ale nie było nigdzie wzmianki, co zrobić w zaistniałej sytuacji, więc Elizabeth postanowiła kontynuować.
Po chwili przekonała się, że to był zły pomysł, bo zawartość kościółka zaczęła się wylewać na biurko, a następnie dymić. Dziewczyna chciała jakoś zapanować nad sytuacją, jednak było już za późno; eliksir wybuchł, przy okazji ochlapując Elizę. Dziewczyna krzyknęła, a w następnej chwili usłyszała nad sobą głos profesora.
- Panna Colfer posprząta teraz swoje stanowisko pracy. Może powinnaś poprosić, któregoś z bliźniaków o wytłumaczenie ci, jak się powinno przyrządzać odpowiednio eliksiry. Gryffindor traci 5 punktów.
Elizabeth bez słowa poszła po ścierkę i zaczęła wycierać swoje stanowisko. Zajęło jej to trochę czasu, ponieważ z niewiadomych powodów, szmatka nie wchłaniała cieczy. Udało jej się skończyć dopiero 5 minut przed końcem lekcji, więc uznała, że nie ma sensu zaczynać eliksiru od nowa. Prawdę mówiąc nawet gdyby zostało jej pół godziny i tak by tego nie zrobiła. Włożyła podręcznik do torby i czekała na przerwę. Teraz miała czas na zastanowienie, dlaczego Linsey lub którakolwiek z jej współlokatorek jej nie obudziła. Była na nie zła. Chociaż to też jej wina, że nie nastąpiła budzika. No ale przynajmniej się wyspała. Przecież poszła spać wyjątkowo późno, w końcu po czasie spędzonym z Fredem do dormitorium wróciła dopiero o drugiej. Właśnie, Fred. Musi się z nim zobaczyć. To jest aktualnie jej priorytet.
Po wyjściu z klasy pobiegła na 1 piętro, na którym miała mieć teraz lekcje. Zaczęła szukać Freda. Wiedziała, że on też ma tutaj lekcje.
Nagle poczuła, że ktoś ją łapie delikatnie za nadgarstek. Odwróciła się i zobaczyła Hermionę.
- Hej, o co chodzi? - zapytała Eliza.
- Musimy pogadać. Chyba powinnaś wiedzieć. Przynajmniej jako jedna z pierwszych. Znając życie wieczorem cała szkoła będzie o tym mówić.
- Mianowicie?
Hermiona westchnęła.
- Ojciec bliźniaków został zaatakowany w Ministerstwie Magii. Harry, Ron, Fred, George i Ginny pojechali do Szpitala Świętego Munga, aby się z nim zobaczyć.
Elizabeth oniemiała.
- J... jak to? Skąd to wiesz?
- Profesor McGonagall mi powiedziała. Harry miał wizję podczas snu.
- Jaką wizję?
- Tego nie wiem. Po prostu wolałam ci powiedzieć. Wiem, że jesteś przyjaciółką bliźniaków. Przynajmniej tak mi się wydaje.
- Taak. Dzięki.
- Nie ma sprawy. A, właśnie - Linsey Cię szukała.
- Linsay? Gdzie ona jest?
- Ostatnio widziałam ją na drugim piętrze.
- Spotkam się z nią na lunchu. Jeszcze raz dziękuję - Eliza uśmiechnęła się, a Hermiona odwzajemniła uśmiech.
- Proszę. Muszę iść na lekcje. Pa!
Hermiona pomachała Elizabeth i po chwili zniknęła jej z oczu.
Eliza poszła w jej ślady i ruszyła w stronę sali od mugoloznawstwa. Na tej lekcji mieli rozmawiać o mugoloskim Bożym Narodzeniu. Co jak co, ale trochę o tym wiedziała, więc na lekcji co chwila jej ręką wystrzeliwała w górę.
Po skończonej lekcji, na której zdobyła 10 punktów dla swojego domu, szybkim krokiem poszła do Wielkiej Sali. Musiała dowiedzieć się dlaczego Linsey jej szukała. Może chciała jej wyjaśnić dlaczego jej nie obudziła.
Ledwo przekroczyła próg Wielkiej Sali, usłyszała nawoływanie jej przyjaciółek.
- Jak się czujesz? - zapytała Barbara, zanim Eliza zdążyła usiąść.
- Słucham?
- Rano źle się czułaś. Mówiłaś, że musisz iść do pani Pomfrey.
Elizabeth zamrugała.
- Naprawdę?
- Nic nie pamiętasz?
- Nie. Może gadałam przez sen. Nieważne.
Dziewczyny przytaknęły i zaczęły rozmawiać o Bożym Narodzeniu.
Reszta dnia zleciała strasznie szybko. Nauczyciele nic nie zadawali na święta, więc Eliza po skończonych lekcjach miała chwilę wolnego czasu przed wyjazdem. Postanowiła, że napisze list do bliźniaków.
*
Elizabeth usiadła w przedziale z Alicją, Linsey i Raquelle. Barbara została na święta w Hogwarcie.
- Napiszcie do mnie jak będziecie w domu - poprosiła Alicja.
- Mamy załączyć prezent? - zapytała Eliza, uśmiechając się.
- Jeśli chcesz - odpowiedziała Alicja i oparła głowę na ramieniu Raquelle. Elizabeth skupiła się przy oknie i spojrzała na oddalający się zamek Hogwartu.

poniedziałek, 12 stycznia 2015

Rozdział 10.

- Jesteś naprawdę marudna, wiesz?
- Wiem - odpowiedziała Elizabeth i zawiązała buta.
Alicja spojrzała na nią z irytacją.
- Dlaczego nie?
- Bo nie. Nie mam zamiaru sprzątać po czymś w czym nawet nie miałam udziału.
- Od kiedy jesteś taka?
- Jaka?
- Leniwa i wredna.
Elizabeth otworzyła szeroko oczy. Na twarzy Alicji malowała się wściekłość.
- Znamy się dopiero tydzień. Mało jeszcze o mnie wiesz - odpowiedziała Eliza.
- Co się dzieje?
- Słucham?
- Jesteś zła. Co się stało? Dlaczego nie chcesz pomóc mi i Angelinie w sprzątaniu szatni przy boisku?
- Przecież macie swoją drużynę. Poproś ich.
- Prosiłam, ale większość albo ma tonę prac domowych, albo pomaga przy ozdabianiu zamku na święta.
- Mówi się trudno.
Teraz Alicja już nie wytrzymała.
- Co się z tobą dzieje? Dlaczego nie możesz nam pomóc? Nie masz nauki, ani nic takiego! Rozumiem, boisz się mioteł, ale nie będziesz przecież musiała latać! O co ci chodzi? - wykrzyczała.
Elizabeth otworzyła usta, ale nie wiedziała co odpowiedzieć. Nie wiedziała o co jej chodzi. Była wściekła bez powodu. Naprawdę nie miała żadnych podstaw do tego, aby być złą. Może to przez jej rozmowę z Linsey? Nie, to nie miało sensu, no bo w końcu dlaczego miała być zła przez to?
- Nie wiem - odpowiedziała cicho.
Alicja zamrugała. Nic nie mówiła. Pewnie nie wiedziała co powiedzieć. - Po prostu jestem zmęczona - skłamała Elizabeth.
- No cóż, skoro tak to będę musiała znaleźć kogoś innego - powiedziała smutno Alicja i odwróciła się.
- Dobra, pomogę wam - zatrzymała ją Eliza.
Alicja uśmiechnęła się.
- To ubierz się i bądź za 15 minut w pokoju wspólnym.
Elizabeth została sama w dormitorium. Linsey, Barbara i Raquelle ozdabiały korytarz na parterze. Ona i Alicja były przydzielone do osób ozdabiających korytarz na piętrze drugim, więc zaczynały dopiero za 2 godziny.
Wyjęła z kufra płaszcz, czapkę i szalik w barwach Gryffindoru. Ubrała się i wyszła do pokoju wspólnego. Tam zobaczyła Alicję rozmawiającą z Angeliną. Podeszła do nich, a następnie we trójkę poszły na boisko od Quidditcha.
Elizabeth przeszedł dreszcz kiedy weszły na zaśnieżone boisko. Sporo czasu minęło kiedy ostatnio była na boisku od Quidditcha. Przeszły nim kawałek, a następnie weszły do szatni. Ogarnęło je przyjemne ciepło. Elizabeth rozejrzała się po pomieszczeniu. Było nieduże, przytulne i ciepłe. Ściany, podłoga i sufit były drewniane. Tak samo jak szafki oraz ławki, na których porozrzucane były ręczniki i szaty do Quidditcha.
- Tym się dzisiaj zajmiemy - oznajmiła Angelina wskazując na stos rzeczy na ławce.
- Mianowicie? - zapytała znacząco Alicja.
- Trzeba wysuszyć i poskładać ręczniki, a następnie włożyć je do szafek. To samo z szatami.
- Mamy się tym zająć we trójkę?
- Nie, zrobisz to Ty i Elizabeth. Ja się zajmę sprzątaniem pokoju kapitana. Elizabeth, zajmiesz się szatami, ok?
Elizabeth przytaknęła i podeszła do stosu ubrań. Wzięła wszystkie szaty i położyła na ławce obok, aby mieć "własne stanowisko pracy". Po odłożeniu ich spojrzała na swoją kurtkę. Była cała mokra z przodu.
- To był słaby pomysł - mruknęła do siebie i zajęła się pracą.
Po koleji suszyła każdą szatę zaklęciem, a następnie składała obok na jedną kupkę. Patrzyła również na nazwiska właścicieli. Uznała, że skoro już jest w Hogwarcie to raczej musi wiedzieć kto gra w reprezentacji jej domu. Zapamiętywała po kolei nazwiska, gdy nagle ujrzała na jednej z szat napis "Potter".
- Angelina! - krzyknęła w stronę pokoju kapitana - co mam zrobić z szatą Harry'ego?
- Ah, no tak. Odłóż ją na bok. To samo zrób z szatami Freda i Georga. Numery 5 i 6. Tylko nie bierz szaty Rona - odpowiedziała Angelina.
Eliza odszukała szaty bliźniaków i odłożyła je wraz ze strojem Harry'ego na bok, a następnie dalej zajęła się suszeniem i składaniem szat. Potem włożyła każdą szatę do szafki jej właściciela.
- Skończyłam, mam zrobić coś jeszcze? - zapytała Angeliny, która właśnie wynosiła z pokoju worek ze śmieciami.
- Jeżeli możesz, znaczy chcesz, to możesz wypolerować rączkę mojej miotły - odpowiedziała dziewczyna.
Elizabeth drgnęła.
- Wiesz Angelina, Liz chyba nie... - zaczęła Alicja, ale Eliza nie pozwoliła jej dokończyć.
- Nie ma sprawy - powiedziała szybko.
Alicja wybałuszyła oczy.
- Ja myślałam, że ty...
- To tylko miotła. Nie mam zamiaru na nią wsiadać.
- W takim razie, zaraz ci ją przyniosę - powiedziała Angelina i poszła do swojego pokoju.
- Na pewno chcesz to zrobić? Mówiłaś, że boisz się jakichkolwiek kontaktów z miotłą - powiedziała Alicja.
- Najwyraźniej pora na pewne zmiany - rzuciła Elizabeth i spojrzała w stronę idącej ku nim Angeliny.
- Proszę - powiedziała dziewczyna i wręczyła Elizie miotłę i środki do jej pielęgnowania.
Dziewczyna podziękowała i odeszła na bok, aby zająć się miotłą.
Kiedy tylko położyła dłoń na rączce miotły poczuła przyjemne ciepło. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej zapachu oraz trzymania miotły. Wzięła leżącą obok szmatkę i zaczęła polerować. Pamiętała jak to się robi. W dzieciństwie robiła to w końcu codziennie. Znowu przypomniała sobie to uczucie kiedy siedziała na miotle. Kiedy wiatr czochrał jej włosy i kiedy czuła się wolna. A jednak bała się do tego wrócić. Coś ją do tego ciągnęło, a jednocześnie odpychało. Z rozmyślań wyrwał ją głos Angeliny.
- Skończyłaś już może?
- Słucham? - zapytała Eliza nieprzytomnie.
- Czy już skończyłaś? Siedzisz już tutaj dobre pół godziny.
- Wybacz, zamyśliłam się - odpowiedziała Elizabeth i oddała wypolerowaną miotłę jej właścicielce.
- Dziękuję - uśmiechnęła się Angelina i spojrzała na rączkę miotły - ładnie. Chyba jeszcze nigdy nie miałam tak lśniącej rączki. Pomijając dzień zakupu.
Eliza zaśmiała się i podeszła do Alicji.
- Na dzisiaj już chyba koniec. Wracajmy do zamku. Za chwilę zaczynamy dekorować. Ah, Elizabeth weźmiesz szaty chłopców? Trzeba im je oddać - powiedziała Angelina, zamykając drzwi pokoju kapitana.
- Jasne - odpowiedziała Eliza i wzięła szaty Harry'ego, Freda i Georga.
Dziewczęta wyszły z szatni i ruszyły przez błonia do zamku. Pobiegły szybko do wieży Gryffindoru, przebrały się i ruszyły ozdabiać drugie piętro.
*
Po skończonej pracy Elizabeth ruszyła samotnie do Wielkiej Sali na kolację, gdyż Alicja musiała "coś załatwić". Kiedy weszła do pomieszczenia, ujrzała siedzące przy stole Linsey, Barbarę i Raquelle. Od razu dosiadła się do nich i zagadała.
- Jak wam minął dzień?
- W porządku. Kilka razy Irytek oplątał Raquelle łańcuchem, ale jak już mówiłam wszystko jest ok - odpowiedziała Linsey.
- Zależy dla kogo - prychnęła Raquelle.
- A co u ciebie? - zapytała Elizy Barbara.
- Dobrze. Jestem trochę zmęczona, ale to mniej istotne.
- Słyszałam, że pomagałaś Alicji i Angelinie przy sprzątaniu szatni Gryffindoru. Jak wam poszło?
- Dobrze, poskładałyśmy szaty i ręczniki, a potem jeszcze wypolerowałam miotłę Angeliny i...
- Miotłę? - zapytała z niedowierzaniem Barbara.
- Eh, tak miotłę. Spokojnie, jeszcze żyje.
- Wracasz do latania? - zapytała szybko Linsey.
- Nie jestem w stanie - odpowiedziała obojętnie Eliza, na co reszcie zbladły miny.
Po chwili dołączyła do nich Alicja i akurat w tym momencie na stole pojawiło się jedzenie.
Elizabeth z wielkim apetytem wzięła się za jedzenie naleśników, gdyż po jej wizycie w kuchni były one jej ulubionym posiłkiem.
Po skończonej kolacji Elizabeth wraz z resztą dziewczyn udała się do pokoju. Kiedy była na schodach poczuła, że ktoś ją łapie za nadgarstek. Odwróciła się. Był to Fred.
- Możemy chwilę pogadać? - zapytał chłopak.
- Jasne - odpowiedziała Eliza i odwróciła się w stronę towarzyszek dając im do zrozumienia, że mogą iść bez niej.
Tamte tylko zachichotały i poszły dalej.
Elizabeth zeszła z Fredem w dół, na korytarz. Stanęli przy jednej ze ścian i wtedy dziewczyna zdała sobie sprawę, że chłopak nadal trzyma jej nadgarstek. Po chwili on też to zauważył i szybko zabrał dłoń. Podrapał się nerwowo po karku i uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Mam do ciebie sprawę - powiedział przerywając niezręczną ciszę.
- O co chodzi?
- Chciałbym ci coś pokazać. Ale nie teraz, w nocy - odpowiedział ściszonym głosem.
- Naprawdę? A nie możemy teraz? - zapytała zmęczonym głosem. Naprawdę, po napisaniu referatu z historii magii chciała się położyć spać.
- Nie możemy. Przecież nic ci się nie stanie. Idziesz z mistrzem wymykania się z tarapatów.
Fred wypiął dumnie pierś.
- Z Georgem? - zaśmiała się Elizabeth.
Chłopak uśmiechnął się drwiąco.
- Bądź o północy w pokoju wspólnym. Ubierz się ciepło - powiedział Fred i odwrócił się na pięcie.
- Skąd wiesz, że się zgadzam? - krzyknęła za nim Eliza.
- Po prostu wiem. Mi byś odmówiła - Fred uśmiechnął się i puścił do dziewczyny oczko.
Elizabeth odwzajemniła uśmiech i przez chwilę obserwowała rudzielca póki nie zniknął w tłumie uczniów. Następnie sama poszła do wieży Gryffindoru. Nagle usłyszała czyjeś wołanie.
- Elizabeth! Przepraszam... Elizabeth poczekaj!
Dziewczyna ujrzała Hermione wymachującą jakąś książką.
- Hej, o co chodzi? - zapytała się brunetki kiedy do niej podbiegła.
- To chyba twoje - powiedziała Hermiona wręczając jej egzemplarz "Transmutacji dla zaawansowanych".
- Oh, dziękuję! Gdzie ją znalazłaś? - zapytała radośnie Eliza odbierając książkę.
- Zostawiłaś ją w pokoju wspólnym. Jakieś pierwszoroczniaki ją znalazły i zaczęły studiować. Jakiś chłopiec trafił przez to do skrzydła szpitalnego.
- Co się stało?
- Kolega próbował go transmutować w żabę. Dobrze, że to zauważyłam. Skończyło się tylko na tym, że chłopak ma teraz ochotę na owady.
Eliza uśmiechnęła się i wróciła wraz z Hermioną do pokoju wspólnego Gryfonów.
*
Elizabeth spojrzała na zegarek. "Za dziesięć minut północ. Pora się zbierać" pomyślała i wyjęła cicho z kufra swoje ubranie wierzchne. Ubrała się szybko i zbiegła cicho do pokoju wspólnego. Czekał tam na nią Fred. Popatrzył na nią chwilę, a następnie machnął ręką na znak, że pora wychodzić.
Zbiegli cicho na parter, do Sali Wejściowej. Fred spojrzał na zegarek. Po chwili podniósł palec do góry i kiedy go opuścił, Elizabeth usłyszała dośny huk dochodzący z piętra wyżej.
- Idziemy - szepnął Fred i odruchowo złapał dziewczynę z nadgarstek.
Wybiegli z zamku na zaśnieżone błonia. Eliza poczuła jak zimno otula jej twarz. Chłopak dalej ciągnął ją za rękę, ale zbytnio jej to nie przekadzało. Brnęli cicho przez śnieg, gdy nagle zatrzymali się.
- Zamknij oczy - szepnął Fred.
- Ale...
- Zaufaj mi.
Dziewczyna wykonała polecenie i poczuła, że Fred łapie ją w pasie. Czuła się trochę niezręcznie. W końcu pierwszy raz chłopak brał ją na ręce. Poczuła jego ciepło. Było taki przyjemnie. Nagle poczuła, że na czymś ją sadza. Na czymś drewnianym. Na czymś, na czym tak dawno nie siedziała, na czym bała się siedzieć. Otworzyła oczy. Siedziała na miotle za Fredem.
- Trzymaj się - powiedział chłopak.
- Fred, ja nie...
Ale było już za późno. Rudzielec odbił się od ziemi i wystrzelił miotłą w powietrze.
Elizabeth złapała go w pasie i mocno się do niego przytuliła. Oczy napełniły jej się łzami, więc je zamknęła. Nie chciała ich otwierać. Bała się, naprawdę się bała.
- Ląduj - szepnęła do Freda.
- Otwórz oczy - odpowiedział, jakby zignorował jej prośbę.
- Fred, proszę.
- Otwórz oczy - powtórzył.
Elizabeth podniosła powieki. Zaniemówiła. Było pięknie, cudownie. Niebo było bezchmurne. Wraz z księżycem, będący tej nocy w pełni, odbijało się w tafli lody, którą pokryte było jezioro. Wszystko nagle się zmieniło. Elizabeth czuła się wolna, po raz pierwszy od sześciu lat. Nie bała się. Przytuliła się do Freda.
- Dziękuję - szepnęła.
- Nie ma sprawy - mruknął z zadowoleniem Fred.
Szybowali tak jeszcze nad Hogwartem jakiś czas. Potem chłopak wylądował gładko na śniegu i pozwolił Elizabeth zejść z miotły. Następnie sam stanął na ziemi i oparł miotłę o ramię. Eliza przyjrzała się jej. Była to miotła Angeliny Johnson. No tak, przecież Unbridgre zabrała Fredowi jego miotłę. Ale to nie było teraz ważne. To co przed chwilą przeżyła było czymś niemożliwym. Przestała bać się latania. Dzięki Fredowi. Spojrzała się na chłopaka. Wyglądał na zadowolonego. Dziewczyna uśmiechnęła się sama do siebie. Będzie musiała mu się odwdzięczyć.
Wślizgnęli się cicho do zamku i pobiegli do wieży Gryffindoru. Elizabeth przytuliła Freda na pożegnanie, na co on uśmiechnął się promiennie. Rozeszli się do swoich dormitoriów, oboje szczęśliwi. To była cudowna noc.

środa, 7 stycznia 2015

Rozdział 9.

- Liz, wstawaj! No wstawaj!
Elizabeth czuła jak ktoś ją szarpie za ramię. Otworzyła leniwie oczy i przetarła je dłońmi, aby się rozbudzić. Siedziała przed nią Linsey w swojej błękitnej piżamie.
- C... co się stało? - zapytała Eliza sennym głosem.
- Chyba lunatykowałaś. - powiedziała Linsey nieco zaniepokojonym głosem.
Elizabeth rozejrzała się po pokoju. Znajdowała się pod oknem, między łóżkami Alicji i Barbary. Nie miała pojęcia jak się tu znalazła, ale widząc, że ma na sobie piżamę, rzeczywiście musiała lunatykować.
- Tylko ty się obudziłaś? - zapytała Elizabeth wstając z podłogi.
- Tak naprawdę to nawet nie spałam. Jakoś nie mogłam zasnąć. - odpowiedziała Linsey, otrzepując piżamę z kurzu.
- Dlaczego?
- Sama nie wiem. Teraz mam mnóstwo zmartwień na głowie.
Elizabeth przytaknęła i już miała zamiar się położyć, gdy znowu usłyszała głos Linsey.
- Zejdziesz ze mną na chwilę do pokoju wspólnego? Zostawiłam tam chyba książkę od zielarstwa.
Eliza westchnęła. Najchętniej położyłaby się spać. Pomijając fakt, że należała do osób strasznie leniwych, to w dodatku była  naprawdę zmęczona.
- No weź, Liz. - powiedziała błagalnym tonem Linsey.
- No dobra. - poddała się Elizabeth i ześlizgnęła się z łóżka.
Założyła szary sweter i ruszyła za Linsey.
W pokoju wspólnym było dość jasno. Na stolikach leżały jeszcze rzeczy Gryfonów. Nic, z wyjątkiem kroków Elizabeth i Linsey, nie przerywało idealnej ciszy panującej w pomieszczeniu.
Kiedy dziewczęta już podeszły do stolika, na którym leżała książka Linsey, usłyszały szepty dochodzące ze schodów prowadzących do dormitoriów chłopców.
- Możesz trochę ciszej? Chyba, że chcesz pobudzić cały Gryffindor.
- Właśnie to miałem zamiar zrobić. Dzięki George.
Elizabeth mimowolnie się uśmiechnęła i spojrzała na Linsey, która tylko przewróciła oczami.
- No to dobrze ci idzie. - powiedziała, patrząc jak bliźniacy zatrzymują się na jej widok.
- Gdzie idziecie? - zapytała po chwili.
- Nigdzie. - mruknął George.
- No nie wiem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodzi o godzinie trzeciej w nocy z dormitorium.
- A wy to co?
- Powiedziała nikt przy zdrowych zmysłach - wtrąciła się Elizabeth.
- No więc? - zapytała Linsey.
- A niby dlaczego mamy wam mówić? - zapytał obojętnie Fred.
- A niby dlatego, że chyba Hermiona i Ron dawno nie mieli nic poważnego do roboty.
- Naprawdę sadzisz, że boimy się Rona? RONA? - zapytał drwiąco George.
- Wiecie, ja to bym nie chciała mieć problemów, ale to wasza sprawa.
- Wiesz co George? Nie ma sensu się kłócić, tylko tracimy czas. Powiedz im gdzie idziemy. - wtrącił się Fred.
- Ale wtedy będą chciały iść z nami. - odparł George.
- Trudno. To pójdą.
George westchnął i spojrzał obojętnie na Linsey.
- Skoro tak, to idziemy do kuchni.
- Do kuchni? - zapytała najwyraźniej zaskoczona Linsey.
- Tak, do kuchni.
- Gdzie jest kuchnia?
- Możemy wam pokazać. I tak nie mamy innego wyjścia.
Linsey spojrzała na Elizabeth pytająco, a ta tylko przytaknęła.
- To chodźmy. - powiedziała i ruszyła w stronę wyjścia.
Kiedy wyszli z pokoju wspólnego ogarnęła ich ciemność. Cicho zbiegli ze schodów i ruszyli w stronę kuchni.
Po chwili stanęli przed obrazem srebrnej misy pełnej owoców. George połaskotał gruszkę, a ta zachichotała i zamieniła się w zieloną klamkę.
Kiedy weszli do środka Elizabeth zaniemówiła; wokół niej pojawiło się mnóstwo skrzatów. Uśmiechnęła się szeroko i kucnęła, aby móc z nimi porozmawiać.
- Ymm... cześć. - zaczęła nieśmiało.
- Dzień dobry, lady. - pisnęła nieśmiało jakaś skrzatka.
- Jestem Elizabeth, a ty?
- Jestem Śpioszka, lady.
Elizabeth czuła jakby rozmawiała z jakimś niezwykle kulturalnym dzieckiem.
- Miło Cię poznać Śpioszko. A wy? - zwróciła się do innych skrzatów.
Każdy skrzat zaczął, z wyraźnym zakłopotaniem, mówić jak się zwie. Eliza przytakiwała i starała się wszystkie zapamiętać. Nagle poczuła czyjąś rękę na ramieniu.
- Rozmawiasz ze skrzatami? - usłyszała głos Freda.
- Tak, to bardzo ciekawe stworzenia.
Chłopak kucnął obok niej i obserwował jej rozmowę ze skrzatami. Po chwili istoty rozmawiały z Elizabeth bardziej pewnie i na ich twarzach zaczynały malować się uśmiechy. Eliza też wyglądała na niezwykle podekscytowaną. Freda bawiło to co robiła, jednak wyglądała przy tym na tak szczęśliwą, że nie chciał jej przerywać. Po jakimś czasie Elizabeth złapała się za brzuch.
- Jesteś głodna? - zapytał Fred.
- Trochę - odpowiedziała dziewczyna, na co skrzaty drgnęły.
- Zaraz coś przyniesiemy Elizabeth, lady! - pisnęła Śpioszka i ruszyła z innymi skrzatami, aby coś upichcić.
Fred wstał i wyciągnął rękę w stronę Elizy. Ta złapała ją i również wstała. Dopiero teraz zobaczyła Linsey; objadała się pasztecikami, a skrzaty co chwilę przynosiły jej następne.
- Chcesz gdzieś usiąść? Może przy kominku? - zapytał Elizy Fred.
- Tak, jasne. - odpowiedziała dziewczyna i po chwili już siedziała obok Freda, patrząc się w ogień.
Następnie podbiegła do nich Śpioszka, niosąc dla każdego talerz naleśników, polanych syropem klonowym.
Elizabeth zaczęła je jeść z wielkim apetytem, gdyż jeszcze nigdy nie jadła tak pysznych naleśników. Kiedy skończyła, podziękowała, oddała talerz jakiemuś skrzatowi i zwróciła się w stronę kominka. Ponownie poczuła przyjemne ciepło na twarzy. Odwróciła się w stronę Freda. Patrzył na nią rozmażonym wzrokiem, a gdy zauważył że na niego patrzy, odwrócił wzrok.
- Podobno dzisiaj ma być ozdabianie zamku na święta. - rzucił po chwili.
- Naprawdę?
- Mhm, będziesz chciała pomagać?
- Nawet jeśli nie, to i tak mnie wezmą.
Fred uśmiechnął się.
- Ja i George mamy zamiar pomagać. No wiesz... zawsze przydadzą się ręce do pomocy.
Elizabeth prychnęła.
- Pomocy? Czuję, że coś się święci. Dajcie wcześniej znać jeżeli będziecie chcieli coś wysadzić.
- Skąd ten pomysł? - uśmiechnął się niewinnie Fred.
- Nie mam pojęcia. - odpowiedziała ironicznie Eliza i zaśmiała się.
Siedzieli tak jeszcze i gadali, póki nie przyszedł George i oznajmił, że pora się zwijać. Elizabeth pożegnała się ze skrzatami i ruszyła w stronę wyjścia. W drodze powrotnej szła tuż obok Freda. Kilka razy przypadkowo musnął jej rękę, a wtedy ją ogarniała fala gorąca. Kiedy wrócili do pokoju wspólnego, pożegnała się z bliźniakami i ruszyła z Linsey do dormitorium.
- Co to za rumieniec? - zapytała Linsey, kiedy weszły do dormitorium.
- Nie mam pojęcia. - Eliza dotknęła swojego policzka i uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
- Coś krecisz. Wiem co oznaczają takie rumieńce. W końcu mi też podobają się niektórzy chłopcy... - zaśmiała się dziewczyna.
- Nie wi...
- Nawet nie zaprzeczaj! Przecież widać, że Fred ci się podoba. Zresztą ty jemu też.
- Że co? - Elizabeth zaniemówiła.
- Wiesz co? Pogadamy o tym jutro. Teraz chodźmy spać. - powiedziała Linsey, jakby chcąc uniknąć wyjaśnień.
Elizabeth położyła się. Czy podoba jej się Fred? Rzeczywiście był zabawny, rozmowny, przyjacielski, uroczy, no i te jego oczy... Eliza otrząsnęła się. Przecież znała go ledwo tydzień. A jednak tyle ich łączyło. Dodatkowo ona też mu się podoba. No, ale według Raquelle podoba się wielu chłopcom. A może rzeczywiście coś między nimi mogło coś zaiskrzyć? Musiała się z tym przespać. 

wtorek, 30 grudnia 2014

Rozdział 8.

Następnego dnia Elizabeth była bardzo podekscytowana. Miał do być jej pierwszy dzień zajęć, przez co jej zachowanie było podobne do mugolskiego dziecka, które miało iść pierwszy raz do szkoły.
- Liz, dzisiaj nie mamy transmutacji. - powiedziała Barbara, widząc jak Eliza próbuje wcisnąć do torby "Poradnik transmutacji dla zaawansowanych".
Elizabeth wzięła z komody swój plan lekcji i ponownie spojrzała na lekcje poniedziałkowe. 
Miała dzisiaj Zielarstwo, Obronę Przed Czarną Magią, Historię Magii i dwie godziny Opieki nad Magicznymi Stworzeniami. Po raz trzeci wysypała całą zawartość swojej torby na łóżko i po kolei zaczęła wszystko pakować od nowa. 
Ogromnym szczęściem było dla niej to, że w poniedziałki miała wszystkie lekcje z Barbarą i Linsey. To tyko i wyłącznie dzięki nim udało jej się ostatecznie spakować torbę. Poprawiła jeszcze mundurek i wraz z dziewczynami ruszyła na śniadanie. 
Kiedy usiadła przy stole Gryfonów spojrzała się w kierunku stołu nauczycielskiego, zastanawiając się jacy mogą być dani nauczyciele. Jak na razie wiedziała tylko co nieco o profesorze Flitwicku i profesor Umbridge, ale były to jedynie opowieści danych osób, więc nie wiedziała jakie będą jej stosunki z nimi. Jej wzrok zatrzymał się na kobiecie wyglądem przypominającą ropuchę.
- Na co patrzysz? - zapytała Linsey, wytrącając Elizę z zamyślenia. 
- Kto to? - zapytała dziewczyna pokazując dyskretnie w stronę nauczycielki.
- Ta ropucha? To Umbridge. To o niej mówiła Alicja. 
- A więc to jest ta "wredna jędza"? Hm, ślicznotka. - powiedziała Eliza i uśmiechnięła się drwiąco.
Linsey zaśmiała się i odwróciła się w stronę stołu. Po chwili na stole pojawiło się jedzenie, więc Eliza obróciła się, wzięła dzbanek z mlekiem i nalała go do miski. Już miała sięgnąć po płatki, gdy nagle usłyszała Raquelle.
- Sowy już są! 
Rzeczywiście. Nad stołami zaczęły przelatywać różnego koloru ptaki, rzucając przed uczniów przesyłki. Elizabeth patrzyła z zachwytem na przelatujące nad jej głową stworzenia. Po chwili przed nią wylądował spora sowa, która zaczęła pohukiwać wesoło, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Eliza spojrzała się na nią i uśmiechnęła się szeroko. 
- Lunar! Rodzice coś przysłali?
Sowa wyciągnęła nóżkę, na której czerwoną wstążką przywiązany był list. Dziewczyna odwiązała przesyłkę i pogłaskała sowę po głowie. Rozwinęła papier i zaczęła czytać.

Kochana Bettie!

Wiem, że jesteś w Hogwarcie dopiero trzy dni, ale ja i tata już się za Tobą stęskniliśmy. Jesteśmy bardzo ciekawi do jakiego trafiłaś domu (tata od samego początku obstawiał na Ravenclaw, jednak ja jestem pewna, że masz cechy bardziej pasujące do Gryffindoru) i jak Ci się podoba w nowej szkole. Wiem, że jest to Twój szósty rok i że może trudno będzie Ci się zaklimatyzować, jednak jestem pewna, że z Twoim charakterem znajdziesz, a może nawet już znalazłaś, sobie przyjaciół. Mam nadzieję, że nie będziesz rozrabiać tak jak w domu. Nie mamy ochoty być wzywani do Hogwartu po to, aby Cię zabrać. Od trzech dni jesteś już pełnoletnią czarownicą, więc co jak co, ale powinnaś umieć się zachować. Pamiętaj, aby dbać o książki, szaty, a przede wszystkim różdżkę. Ucz się pilnie na lekcjach, ponieważ wiedza zdobyta w Hogwarcie jest o wiele cenniejsza od tej, której ja cię uczyłam. Wiem, że mówię jak strasznie wymagająca matka, ale jesteś dla mnie i taty najważniejsza, dobrze o tym wiesz. Dobrze, dość tych ceregieli. Baw się dobrze i pisz do nas czasem.

Pozdrawiam,
Mama

Ps. Możesz zatrzymać Lunar u siebie. Tata mówił, że w Hogwarcie jest sowiarnia. Tylko pamiętaj, aby co jakiś czas do niej zaglądać.


Elizabeth schowała list do torby, szybko dokończyła śniadanie i biegiem udała się do sowiarni. Zostawiła tam Lunar i jeszcze szybciej zbiegła na dół. Nie mogła się spóźnić na swoją pierwszą lekcje. 
Wbiegła do Wielkiej Sali, gdzie właśnie od stołu wstawały Barbara i Linsey. Najwidoczniej Raquelle i Alicja już poszły na lekcje.
- Popraw włosy, jesteś rozczochrana. - powiedziała do Elizy Barbara i podała dziewczynie lusterko.
- Dzięki, za ile zaczyna się lekcja? - zapytała Elizabeth, ponownie wiążąc włosy w kucyka.
- Za jakieś 10 minut, więc lepiej już chodźmy. 
Ruszyły w stronę cieplarni. 
Na lekcji omawiali wnykopieńki - sękate pieńki, które na pozór wyglądają jak zwykłe kawałki drewna, jednak gdy się do nich zbliży natychmiast ożywają. Ze szczytu pnia wyskakiwały długie, kolczaste pędy, które przypominały gałązki jeżyn i wymachiwały wściekle w stronę osoby, która akurat była najbliżej. 
Uczniowie mieli za zadanie wyciągnięcie z rośliny strączków. Aby to zrobić należało ścisnąć pędy wnykopieńka. Elizabeth miała pracować z Barbarą i Linsey.
- Dobra, to która zajmie się pędami? - zapytała Linsey odsuwając się od rośliny na bezpieczną odległość. 
- Wydaje mi się, że ty się nadajesz do tego idealnie - powiedziała Barbara i pchnęła lekko Linsey w stronę wnykopieńka.
- Co? Ale...
Linsey nie dokończyła, bo pędy rzuciły się w jej stronę. Linsey odruchowo chwyciła roślinę, a wtedy w plątaninie wijących się gałązek otworzyła się dziura, w której znajdowały się pulsujące, zielone bulwy wielkości grapefruita. Barbara szybko włożyła do dziury rękę w celu wyciągnięcia z niej strączków. Nagle gałązki zacisnęły się wokół jej ręki, aż do łokcia. Barbara zaczęła krzyczeć, a Elizabeth szybko zajrzała do podręcznika. Następnie machnęła różdżką, a strączki natychmiast puściły rękę dziewczyny, umożliwiając wyjęcie strączków.
- Szybko, wyjmuj je! Tu jest napisane, że zaklęcie działa na nie góra minutę! - powiedziała Elizabeth, widząc że Barbara robi to strasznie mozolnie. 
Dziewczyna przyśpieszyła i w ostatniej chwili wyciągnęła ostatni strączek, bo roślina znowu zaczęła zawzięcie się wić. 
Oddały strączki profesor Pomfrey jako pierwsze, a ta przyznała dziesięć punktów Gryffindorowi. Po skończonej lekcji Elizabeth była wyjątkowo zadowolona zarówno z siebie, jaki i z Linsey i Barbary. Jednak jej radość popsuł fakt, że jej następną lekcją była Obrona Przed Czarną Magią. Według Linsey była to najgorsza lekcja w tym roku. 
Kiedy lekcja się zaczęła, Eliza przyznała jej racje - lekcja opierała się na czytaniu po kilka razy danego rozdziału z podręcznika. Po jakimś czasie Elizabeth była już tak znudzona lekcją, że zajęła się rozplanowywaniem reszty dnia. Miała ochotę wyjść dzisiaj na dwór, chociaż patrząc na godzinę zakończenia lekcji, to zanim wyjdzie na zewnątrz to będzie już ciemno.  Postanowiła więc, że spędzi czas w pokoju wspólnym. Kiedy lekcja dobiegła końca, Umbridge z obrzydliwe słodkim uśmiechem zadała im napisanie referatu na temat używania magii obronnej zgodnie z prawem, a następnie z jeszcze słodszym uśmiechem kazała im wyjść z klasy.
- To była zdecydowanie najnudniejsza lekcja na jakiej byłam. - powiedziała Elizabeth siadając na parapecie.
- Teraz jest przerwa, więc możesz się rozbudzić przed Historią Magii. - powiedziała Barbara przeciągając się. 
- Nigdy nie lubiłam Historii Magii. Zawsze na lekcjach z mamą zajmowałam się czymś innym.
- Na przykład? 
Elizabeth odwróciła się i zobaczyła przed sobą bliźniaków.
- Na pewno nie podsłuchiwałam cudzych rozmów. - odpowiedziała dziewczyna i uśmiechnęła się do rudzielców.
- My nie podsłuchujemy. - powiedział George. 
- My zdobywamy ciekawe informacje. - dokończył Fred.
- Taak, już to widzę. - powiedziała Barbara i przewróciła oczami. 
- Nie wierzysz nam? Nam? - zapytał z udawaną urazą George. 
- No cóż... - powiedziała Barbara i uśmiechnęła się drwiąco.
- Zmieniając temat; słyszeliśmy,  że miałaś swoją pierwszą lekcję z naszą kochaną Umbridge. I jak, podobało ci się? - zapytał Fred. 
- Oczywiście, jest to kobieta tak inteligentna i piękna, że przez całą lekcję podziwiałam ją i napawałam się jej mądrością. Chyba to ona będzie moją ulubioną nauczycielką. - powiedziała Elizabeth, naśladując słodki głos Unbridge.
Linsey, Barbara i bliźniacy wybuchli śmiechem. 
Resztę przerwy Eliza spędziła na nabijaniu się z Umbridge i jej "urody".
Pozostałe lekcje minęły Elizabeth w miarę szybko, może dlatego, że zarówno lunch jak i czas wolny, umilało jej towarzystwo Freda, Georga i jej współlokatorek. Na obiedzie było równie zabawnie, szczególnie wtedy gdy George wsypał jakiemuś Ślizgonowi proszek wyłupek do ponczu. Kiedy do pokoju wspólnego wróciła wraz z Fredem, gdyż George musiał zatrzeć ślady po proszku wyłupku, przywitały ich pogwizdywania Gryfonów. Cóż, od czasu gdy szkoła dowiedziała się o tym, że ona i Fred "planują ślub", zazwyczaj gdy widywano ich razem to zazwyczaj słyszała pogwizdy chłopców i chichoty dziewcząt. Ona i Fred mieli z tego niezły ubaw. 
Kiedy usiedli obok siebie na fotelach, od razu dosiadły się do nich Alice, Barbara, Linsey i Raquelle.
- Co tam gołąbeczki? - zapytała drwiąco Barbara. 
- Oh, cudownie! Prawda Freddie? - zapytała Freda, rozbawiona Elizabeth.
- Oczywiście, Ellie! - odpowiedział Fred słodkim głosem.
- Nie, Fred! Robisz to źle! To powinno być tak... - tutaj Elizabeth zaczęła naśladować profesor Umbridge.
Fred tylko się uśmiechnął i zrobił zrezygnowaną minę. 
Po jakimś czasie dołączyli do nich George i Lee. Popołudnie w towarzystwie ludzi, których się lubi może być naprawdę cudowne - Elizabeth tego dnia się o tym przekonała. 
-----
Kolejne życzonka ;3 Chciałbym wam życzyć wystrzałowego Sylwestra i szczępśliwego Nowego Roku :* <3
~Panna Phelps ♥

sobota, 20 grudnia 2014

Rozdział 7.

Następnego dnia Elizabeth obudziła się wyjątkowo wcześnie. Była niedziela, więc wszyscy jeszcze spali. Spojrzała na zegarek stojący na szafce obok jej łóżka. Było dwadzieścia trzy po piątej. 
W dormitorium panował półmrok. Przeciągnęła się i spojrzała na okno. Do połowy było zasypane śniegiem, a dalej było widać ciemne niebo. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w biały puch za szybą, a następnie ssunęła się z łóżka, wsadzając stopy w puszyste kapcie. Podeszła do kufra i wyjęła z niego komplet ciepłych ubrań.
Po szybkiej porannej toalecie włożyła na siebie szary sweter i naciągnęła na nogi granatowe dżinsy. Jeszcze raz obejrzała się w lustrze i po chwili namysłu zmieniła kolor swoich włosów na ciemny brąz. Uśmiechnęła się do swojego odbicia i związała włosy w wysokiego kucyka. Odeszła od toaletki, wyciągnęła z kufra "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć" i ruszyła w stronę drzwi.
Zeszła po schodach do pokoju wspólnego i usiadła wygodnie w fotelu. Otworzyła książkę i zajęła się lekturą. Nagle usłyszała czyjeś kroki. Spojrzała w stronę schodów prowadzących do dormitoriów dziewcząt. Schodziła po nich dziewczyna o gęstych, lekko rozczochranych brązowych włosach, trzymając pod pachą kilka książek. Kiedy zobaczyła Elizabeth zatrzymała się. Na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie.
- Och, nie pomyślałabym, że ktoś może być tu tak wcześnie. - powiedziała i usiadła naprzeciwko Elizy.
Elizabeth uśmiechnęła się i zanim zdążyła coś odpowiedzieć, dziewczyna wyciągnęła w jej stronę rękę.
- Jestem Hermiona. Hermiona Granger.
Eliza uścisnęła jej dłoń.
- Elizabeth Colfer. Pewnie już mnie znasz.
Hermiona uśmiechnęła się blado i spojrzała na książkę trzymaną przez Elizę.
- "Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć"? Uczysz się?
- Nie, znam wszystkie zwierzęta z tej książki na pamięć. Po prostu lubię ją czasem poczytać.
- Fascynują cię magiczne stworzenia?
- Bardzo. Kiedy w domu nauczała mnie mama, był to mój ulubiony przedmiot.
- Uczyłaś się w domu?
Elizabeth przytaknęła.
- Jakie miałaś wyniki sumów? - zapytała podejrzliwie Hermiona.
- Sześć wybitnych, dwa powyżej oczekiwań i jeden zadowalający.
Hermiona wytrzeszczyła oczy.
- To nieźle! Po nauce w domu? Twoja mama musi być uzdolnioną czarownicą! Uczęszczała do Hogwartu?
- Nie, do Beauxbatons.
- Jest Francuzką?
- Tak. Ogółem mam trochę dziwne drzewo genealogiczne; mój tata jest Irlandczykiem, ale ma wielu francuzów w dalszej rodzinie.
Hermionie drgnął kącik ust.
- Rodzice Twojej mamy muszą być bardzo uzdolnionymi czarodziejami.
- Niekoniecznie. Są mugolami.
Hermiona zamrugała ze zdziwieniem.
- To tak ja moi.
- Ach, to ty jesteś tą mądrą dziewczyną, o której mówiła Linsey! Zauważyłam, że czarodzieje i czarownice mugolskiego pochodzenia są wyjątkowo uzdolnieni magicznie. Oczywiście jest to komplement. - uśmiechnęła się Elizabeth.
Hermiona również się uśmiechnęła, a na jej twarzy po raz pierwszy zagościł ciepły wyraz.
Rozmawiały tak póki do pokoju wspólnego nie zaczęli się schodzić pierwsi Gryfoni. Hermiona zauważyła Harry'ego i Rona wychodzących ze swojego dormitorium, więc wzięła wszystkie swoje książki, pożegnała się z Elizabeth i ruszyła w ich stronę.
Dziewczyna jeszcze przez chwilę patrzyła na oddalającą się znajomą. Nagle usłyszała huk. Poderwała się z fotela i spojrzała w jego stronę. Zobaczyła śmiejących się bliźniaków. Popatrzyła na nich z poirytowaniem.
- Ha ha ha bardzo śmieszne. - powiedziała ze złością, jednak w jej głosie czuć było rozbawienie.
- Wiemy, że jesteś zachwycona. - powiedział George, siadając na jej miejscu.
- Będziemy musieli to powtórzyć - dodał Fred i opadł na fotel obok.
Eliza usiadła w fotelu, na którym wcześniej siedziała Hermiona.
- Jak wam minęła noc? - zapytała.
- Cudownie. Szczególnie wtedy kiedy George'owi zachciało się pić i wstając potknął się o pudło z fajerwerkami, jednocześnie odpalając je. Przez dwie godziny po naszym pokoju latały różnego rodzaju światełka, co jakiś czas obijając się o ściany. - powiedział Fred i spojrzał drwiąco na brata.
- Musicie znaleźć dobre strony tej sytuacji. - powiedziała roześmiana Elizabeth - Na przykład... ym... no to było dość...
- Wkurzające? - przerwał jej Fred.
- Wiesz, to raczej nie jest pozytyw. - odpowiedziała Elizabeth - Ale próbuj dalej.
Fred przewrócił oczami, a George zachichotał.
- Liz, tu jesteś!
W ich stronę szła Linsey, ciągnąc za sobą Raquelle.
- Wybaczcie chłopcy, ale są sprawy ważne i ważniejsze - powiedziała.
- Czyli? - zapytał George, ale Linsey go zignorowała.
Pociagnęła Elizabeth za nadgarstek, a ta zdążyła tylko pomachać braciom na pożegnanie.
*
- Idziemy po śniadaniu na błonia, idziesz z nami? - zapytała Raquelle, nakładając sobie na talerz jajecznice.
- Jasne, ale... czy ty przydkiem nie miałaś się dzisiaj uczyć? - spytała Elizabeth i ugryzła tosta.
- Nauka poczeka. Dodatkowo zbliżają się święta, więc będę miała dużo czasu na naukę.
- Znając życie na święta powiesz, że zbliża się Wielkanoc, więc będziesz miała mnóstwo czasu na naukę.
Barbara, Alicja i Linsey zachichotały, a Raquelle spojrzała na Elize wymownie i zaczęła jeść.
Elizabeth posmarowała kolejnego tosta masłem i zjadła go z apetytem.
Po skończonym posiłku, cała piątka pobiegła szybko do wieży Gryffindoru, aby ubrać się w kurtki i ciepłe buty. Barbara powiedziała Elizie, aby ta wzięła różdżkę, ponieważ "zobaczysz, przyda ci się".
Kiedy wyszły na szkolne błonia, uczniowie już ślizgali się po zamarzniętym jeziorze, a nad ich głowami co chwila przelatywały spore kule śniegu, które miały na celu uderzać w okna zamku.
Elizabeth wraz z resztą ruszyła w stronę jeziora, gdy nagle poczuła uderzenie w głowę, a potem przejmujące zimno na karku. Odwróciła się i ujrzała śmiejącego się Freda. Podniosła ze śniegu czapkę, która pod wpływem uderzenia spadła jej z głowy.
- Liz, wszystko w porządku? - usłyszała rozbawiony głos Alicji.
Spojrzała na towarzyszki, które najwyraźniej próbowały ukryć śmiech.
- Wszystko ok. - powiedziała Elizabeth i uśmiechnęła się cwanie.
Po chwili wyjęła z kieszeni różdżkę i skierowała ją na śnieg. Następnie uformowało się z niego parę śnieżek, otaczając dziewczynę. Elizabeth sięgnęła po jedną z nich i cisnęła nią mocno w Freda. Kula trafiła chłopaka. Nie dziwne; w końcu od zawsze miała świetnego cela. Fred uformował ze śniegu kolejną kulę i rzucił nią w stronę dziewczyny. Elizabeth zrobiła unik, więc śnieg trafił Barbarę. Kilka osób, łącznie z Barbarą, zaśmiało się i obserwowała dalszy przebieg sytuacji.
Fred zachichotał i zaczął uciekać. Elizabeth niewiele myśląc zaczęła go gonić, a za nią pognały jej śnieżki.
- Dziewczyny mają pierwszeństwo! To ja powinnam rzucić pierwsza!  - krzyczała do Freda, śmiejąc się jednocześnie.
Po kolei brała lecące obok niej kule i ciskała nimi w chłopaka. Udało jej się go złapać za kawałek kurtki, a ponieważ została jej tylko jedna śnieżka, postanowiła ją dobrze wykorzystać. Pociągnęła mocno Freda, a ten zdziwiony nagłym obrotem sytuacji odwrócił się w jej stronę. Wtedy Elizabeth rozgniotła śnieg na jego twarzy. Puściła Freda i z triumfem patrzyła, jak śmiejąc się strzepuje z siebie śnieg.
- Teraz jesteśmy kwita. Nie, zaraz; jeszcze muszę tobie i George'owi odpłacić za poranek. - powiedziała i uśmiechnęła się.
- Zobaczymy. - opowiedział Fred i spojrzał w kierunku paru klaszczących Gryfonów.
- Hm, jak widać mam fanów. - powiedziała Eliza odwracając się i patrząc na to co Fred.
Zobaczyła też biegnące w jej stronę Raquelle, Alicję, Linsey i Barbarę.
- To było świetne! - krzyknęła Alicja, kiedy dobiegła do dziewczyny.
- Bezbłędne! - dodała Linsey.
- Dokładnie! - wtrąciła się Barbara, która dobiegła do nich jako ostatnia.
- Fred, właśnie przegrałeś z dziewczyną! - Elizabeth usłyszała za sobą głos George'a.
- Dałem jej fory. - odparł Fred i spojrzał z rozbawieniem na dziewczynę.
Eliza tylko prychnęła i odchodząc puściła do bliźniaków oczko.
Resztę dnia spędziła na ślizganiu się po jeziorze i rzucaniu śnieżkami w okna zamku.
---
Ponieważ następny post pojawi się dopiero po Bożym Narodzeniu, chciałbym wszystkim moim czytelnikom życzyć wesołych i spokojnych świąt - dużo prezentów, radości i miło spędzonego czasu w gronie rodziny i znajomych. <3
~Panna Phelps ♥

niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział 6.

- To było 5 lat temu, w wakacje po których miałam jechać do Hogwartu. Mieszkałam z rodzicami nieopodal małej, irlandzkiej wsi Freshford. To było cudowne miejsce; ciche, a jednak radosne. Miasteczko liczyło coś koło 500 osób, więc nie było popularne. A jednak będąc tam nigdy nie byłam smutna lub przygnębiona. Tamtejsi ludzie byli tacy ciepli. Nieważne, że byli mugolami, byli naszymi przyjaciółmi. Nasz dom znajdował się na przedmieściach. Praktycznie nie mieliśmy sąsiadów. To chyba lepiej - rodzice mogli używać czarów nie bojąc się, że zostaną zauważeni. Kilkaset metrów od naszego domu była łąka otoczona drzewami. Tata zrobił tam małe boisko do Quidditcha. Otoczył je na wszelki wypadek zaklęciami ochronnymi, aby żaden mugol nie mógł go zobaczyć. Wiedział, że uwielbiałam latać na miotle. Mówił, że mam to w genach. Sam fakt, że wybrała mnie różdżka z drzewa kasztanowca, która podobno najbardziej pasuje do tych czarownic i czarodziejów, którzy poza radzeniem sobie z zielarstwem i magicznymi stworzeniami, są naturalnymi lotnikami. Latałam praktycznie codziennie. Rodzice sami byli zaskoczeni moimi umiejętnościami. Tata uczył mnie rzeczy, których sam uczył się na treningach będąc pałkarzem; dubel, odbicie do tyłu, transylwanka i te sprawy. Widząc jak szybko się uczę, postanowił zamienić zaczarowaną przez siebie piłkę plażową, mającą zastępować prawdziwego tłuczka, na oryginał. Oczywiście wcześniej zapytał mnie czy chciałabym spróbować, na co będąca pod wpływem podniecenia, się zgodziłam. Udało mu się, po wielu próbach, przekonać mamę, że jestem w stanie podjąć się czegoś takiego. Kiedy nadszedł dzień, w którym miałam sprawdzić swoje umiejętności, sprawdzałam czy wszystko jest przygotowane; wypolerowałam starannie każdy cal rączki mojej miotły, kilka razy przemierzałam mój strój, aby mieć pewność że podczas gry będzie mi w nim wygodnie i że nic się w nim nie poluzuje. Kiedy po południu wkroczyłam dumnie na boisko trzymając opartą na ramieniu miotłę, byłam pewna, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Kiedy wzięłam od taty pałkę, a następnie wystrzeliłam w powietrze, czułam ogromną pewność siebie. W końcu byłam świetna i nic złego nie mogło się stać. Tak mi się przynajmniej zdawało. Ujrzałam naprzeciwko siebie tatę dającego znak mamie stojącej obok skrzyni z tłuczkiem, że możemy zaczynać. Mama drżącą ręką machnęła rożdżką i ze skrzyni ze świstem wyleciał tłuczek. Widziałam jak tata odbija go w moją stronę. Ścisnęłam mocniej pałkę i widząc, że jest już blisko walnęłam go z całej siły. Odbiłam. Byłam z siebie dumna. Nie patrzyłam nawet gdzie poleciał. Po prostu cieszyłam się zwycięstwem nad nim i tym, że mi się udało za pierwszym razem. Skupiłam się tylko na tym. Wtedy usłyszałam przerażony krzyk mamy, a następnie poczułam potworny ból z tyłu głowy. Nastała ciemność, nicość, pustka...
Elizabeth wzięła głęboki oddech i kontynuowała drżącym głosem.
- Kiedy się obudziłam okazało się, że jestem w szpitalu. Strasznie bolała mnie głowa. Zobaczyłam rodziców stojących obok mojego łóżka. Mama była blada i miała łzy w oczach. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła że wstałam. Nie wiedziałam co się stało. Ostatnią rzeczą jaką pamiętałam był ból i krzyk mamy. To było straszne. Na salę wszedł jakiś uzdrowiciel. Widząc, że się obudziłam dał mi jakiś eliksir i opowiedział co się stało. Powiedział, że dostałam mocno tłuczkiem w tył głowy i spadłam z miotły. Tata nie zdążył mnie złapać, więc uderzyłam w ziemię. Powiedział, że miałam szczęście, bo skończyło się na pęknięciu czaszki i kilku złamaniach. Okazało się, że przez trzy tygodnie byłam w czymś w rodzaju śpiączki. Kiedy skończył opowiadać przez jakiś czas nie mogłam zebrać myśli. Spadłam z miotły. To cud, że jeszcze żyje. Nie pamiętam co się dalej działo, bo przybita tym co się stało, poszłam spać. Leżałam w szpitalu jeszcze miesiąc. Tata zrezygnował z Quidditcha. Obwiniał siebie za to co się stało. Kiedy wróciłam do domu już nie było tak samo. Bałam się mojej miotły, a na boisko starałam się nie patrzeć. Opętał mnie strach przed wszystkim co było związane z lataniem. Najgorsze było to, że chociaż rok temu udało mi się wraz z mamą przekonać tatę, że to był wypadek i powinien wrócić do reprezentacji, na co się w końcu zgodził, to ja wciąż czułam, że to wszystko moja wina. Przez moją pewność siebie straciłam szansę na wyjazd do Hogwartu; uzdrowiciele powiedzieli, że lepiej będzie jeżeli będę się uczyć w domu póki nie skończę szesnastu lat. Wtedy wszystkie urazy miały się na dobre zagoić. Nigdy już nie wsiadłam na miotłę. Nigdy.
Eliza otarła łzy z policzków i spojrzała się na resztę dziewczyn. Linsey mocniej ją przytuliła. Barbara otarła łzę z policzka, a Alicji posmutniały oczy.
- Och, Elizabeth my... - Raquelle przytuliła Elize - Tak mi przykro.
- Mnie też. Nie lubię o tym rozmawiać, ale powinnyście wiedzieć.
Wzięła głęboki oddech.
- Ale to nie powód, aby niszczyć sobie resztę życia. Jak to mówią mugole "czas leczy rany". Nie wiem czy moje wyleczy, ale bądźmy dobrej myśli.
Ku zdumieniu współlokatorek wstała, uśmiechnęła się i wróciła do rozpakowania rzeczy. Po chwili osłupienia, Linsey otrząsnęła się i zaczęła jej pomagać, nie zadając już więcej pytań. Raquelle rzuciła jakiś inny temat do rozmowy, więc po chwili dziewczyny już się śmiały. Kiedy Elizabeth złożyła ostatnią bluzkę i włożyła ją kufra, nadeszła pora kolacji. Założyła na siebie swoją nową szatę i wraz z resztą wyszły razem do Wielkiej Sali.
*
Fred, George i Lee już siedzieli przy stole Gryffindoru czekając na jedzenie. Lee niecierpliwie uderzał widelcem o talerz, doprowadzając siedzące obok Gryfonki do szału.
- Możesz przestać? - zapytała z poirytowaniem jedna z nich.
- Nie. - odparł obojętnie Lee i popatrzył tęsknie na miejsce gdzie miało się pojawić jedzenie.
Fred patrzył się tępo w talerz, bo sam był głodny.
Nagle poczuł szturchnięcie w bok. Spojrzał pytająco na George'a, a ten machnął głową w stronę drzwi. Spojrzał się w tamtą stronę i zobaczył roześmiane Raquelle, Barbarę, Linsey, Alicję i idącą po środku Elizabeth. Dziewczyny dalej się śmiejąc usiadły przy stole kilka miejsc dalej od nich.
- To co Fred? To Twoja nowa dziewczyna? - zapytał Lee, na co George zareagował śmiechem.
- Oczywiście, już planujemy jak będzie wyglądał nasz ślub. Jako świadków wybraliśmy Draco, który będzie świadkową oraz Filcha, a kazania udzieli nam szanowna profesor Unbridge - odpowiedział Fred, a parę osób, łącznie z Lee i Georgem, które to usłyszały parsknęło śmiechem.
- Zaraz sprawdzimy. - powiedział George i spojrzał cwanie na brata.
Po chwili odchrząknął i krzyknął w stronę Elizabeth.
- Ej, Elizabeth! Czy to prawda, że Ty i Fred jesteście parą i w najbliższym czasie organizujecie swój ślub?
Wszystkie oczy zwróciły się nagle w stronę Elizy, która tylko się uśmiechnęła i odkrzyknęła.
- Jasne, chcesz wpaść?
Cały stół Gryffindoru wybuchł śmiechem, zwracając na siebie uwagę pozostałych stołów.
Fred, George i Lee również się śmiali i nawet nie zauważyli, że pojawiło się jedzenie.
Dopiero kiedy usłyszeli szczękanie sztućcy, zdali sobie sprawę że wszyscy poza nimi i paroma wciąż chichoczącymi Gryfonkami wszyscy już jedzą. Wzięli więc po toście i zajęli się jedzeniem.

piątek, 5 grudnia 2014

Rozdział 5.

Po skończonym zwiedzaniu zamku, Fred i Elizabeth wrócili do Wieży Gryffindor'u, śmiejąc się głośno. Kiedy stanęli przed portretem Grubej Damy, Eliza wciąż chicocząc wypowiedziała hasło.
- Mimbulus mimbletonia.
Obraz przesunął się, ale dało się słyszeć jak rozmarzonym głosem mówi coś o świątecznej miłości. Kiedy weszli do pokoju wspólnego, Elizabeth przetarła załzawione od śmiechu oczy i zwróciła się do Freda.
- Dzięki za pokazanie mi szkoły. Było naprawdę fajnie. - mówiąc to uśmiechnęła się szeroko - Trzeba to będzie powtórzyć.
- Nie ma sprawy. - powiedział Fred i odwzajemnił uśmiech - Mnie też się podobało.
- No to... ja chyba pójdę skończyć rozpakowywanie moich rzeczy. Zobaczymy się później.
Dziewczyna ruszyła w stronę dormitoriów dziewcząt, ostatni raz uśmiechając się do Freda. Chłopak rozejrzał się po pokoju wspólnym szukając George'a lub Lee Jordana, lecz w pokoju siedzieli praktycznie sami pierwszo i drugoroczniacy. Zwrócił się więc w stronę schodów prowadzących do dormitoriów chłopców. Kiedy wszedł już do pokoju usłyszał od razu głos George'a.
- No i jak tam Romeo?
Fred usiadł na łóżku obok brata i spojrzał na niego drwiąco.
- Nie uwierzysz jakie ona ma poczucie humoru! Serio. Ma strasznie podobny charakter do naszego.
- Żartujesz. - powiedział z niedowierzaniem George - Dziewczyna, która zaliczyła wszystkie egzaminy z wynikiem pozytywnym?
- Też się zdziwiłem. Nawet była pod wrażeniem, kiedy dowiedziała się o tym, że podłożyliśmy Filch'owi fajerwerki w gabinecie.
- To nieźle. Widać, że zna się na rzeczy. Trzeba będzie się z nią zaznajomić. No wiesz, rozrabiaków nigdy za wiele.
- Ale oczywiście tylko dwóch najlepszych.
- Zgadza się braciszku.
George uśmiechnął się do brata i po chwili wyciągnął spod łóżka skrzynię z Magicznymi Dowcipami Weasley'ów.
*
- I jak było? - zapytała Raquelle kiedy Elizabeth usiadła na łóżku i wyciągnęła swój kufer z rzeczami.
- Fajnie, naprawdę fajnie.
- Co się dziwić? Rzadko z którymkolwiek bliźniakiem jest nudno. - powiedziała Alicja - Boje się jak będzie wyglądała bez nich drużyna Gryffindoru.
- Drużyna Gryffindoru? - zapytała zdziwiona Elizabeth.
- No w Quidditchu. Byli pałkarzami, ale ta wredna jędza Unbridge ich wywaliła! No i jeszcze Harry'ego rozumiesz? Był najlepszym szukającym jakiego mieliśmy!
Alicja najwyraźniej strasznie to przeżywała, bo mówiąc to, zawzięcie wymachiwała rękami w powietrzu.
- W Quidditchu? - zapytała drżącym głosem Elizabeth, jakby Alicja powiedziała coś strasznego.
- Liz, wszystko okej? - zapytała niepewnie Linsey.
- Tak, tak. Wszystko w porządku. - odpowiedziała Eliza chcąc sprawić by brzmiało to wiarygodnie.
- Przecież widzę, że coś nie tak. Co jest?
- Ja po prostu... nieważne. Nie chce o tym gadać.
Linsey westchnęła. Po chwili wstała i zaproponowała pomoc przy rozpakowaniu. Dziewczyny w ciszy składały kolejne ubrania i wkładały je do szkolnego kufra. Nagle Linsey wyciągnęła ze skrzyni jakieś zdjęcie i krzyknęła z zachwytu.
- O Jezu, Elizabeth! Poznałaś Williama Colfera? Pałkarza reprezentacji Irlandii?
Elizabeth podniosła głowę znad skrzyni i spojrzała na Linsey.
- Trudno żebym go nie znała. Zazwyczaj zna się własnego ojca.
- William Colfer to Twój ojciec? - zapytała Barbara, odrywając się od jakiejś książki.
- No tak. Nie rozumiem dlaczego żadna z was tego nie załapała na początku.
- Myślałam, że to jakaś zbieżność nazwisk czy coś. - odpowiedziała z podnieceniem.
- Skoro pałkarz Irlandii to Twój ojciec - wtrąciła się Alicja - to musisz być naprawdę świetna w Quidditchu!
Elizabeth znowu zadrżała na dźwięk tego słowa. Żadna z dziewczyn tego nie zauważyła, więc bez żadnej przerwy kontynuowały rozmowę.
- Pogadam z Angeliną, żeby Cię przyjęła. Ba, na pewno Cię przyjmie! Pewnie będziesz miała jakiś sprawdzian umiejętności czy coś, ale nawet jeśli Ci nie pójdzie, w co wątpię, to i tak Cię przyjmie bo aktualni pałkarze to totalna porażka. Nawet nie potrafią porządnie odbić tłuczka. Wiesz co? Już teraz do niej pójdę i...
- Nie! - krzyknęła wystraszonym tonem Elizabeth - Nie idź, proszę. Nie chce grać w drużynie. W ogóle nie chce grać w Quidditcha. Nie chcę mieć nic wspólnego z tą grą. Nigdy więcej nie wsiąde na miotłe. Nigdy.
Nagle w dormitorium zrobiło się zupełnie cicho. Wszystkie dziewczyny wpatrywały się z wyraźnym zdziwieniem na Elize.
- Po prostu ja... się boję. Latania. Ja...
Przerwała i otarła łzę, która spłynęła jej po policzku. Linsey objęła ją, a reszta zgromadziła się wokół jej.
- Powiesz nam dlaczego? - zapytała nieśmiało Linsey.
Elizabeth otarła kolejne łzy i po chwili skinęła głową.