niedziela, 14 grudnia 2014

Rozdział 6.

- To było 5 lat temu, w wakacje po których miałam jechać do Hogwartu. Mieszkałam z rodzicami nieopodal małej, irlandzkiej wsi Freshford. To było cudowne miejsce; ciche, a jednak radosne. Miasteczko liczyło coś koło 500 osób, więc nie było popularne. A jednak będąc tam nigdy nie byłam smutna lub przygnębiona. Tamtejsi ludzie byli tacy ciepli. Nieważne, że byli mugolami, byli naszymi przyjaciółmi. Nasz dom znajdował się na przedmieściach. Praktycznie nie mieliśmy sąsiadów. To chyba lepiej - rodzice mogli używać czarów nie bojąc się, że zostaną zauważeni. Kilkaset metrów od naszego domu była łąka otoczona drzewami. Tata zrobił tam małe boisko do Quidditcha. Otoczył je na wszelki wypadek zaklęciami ochronnymi, aby żaden mugol nie mógł go zobaczyć. Wiedział, że uwielbiałam latać na miotle. Mówił, że mam to w genach. Sam fakt, że wybrała mnie różdżka z drzewa kasztanowca, która podobno najbardziej pasuje do tych czarownic i czarodziejów, którzy poza radzeniem sobie z zielarstwem i magicznymi stworzeniami, są naturalnymi lotnikami. Latałam praktycznie codziennie. Rodzice sami byli zaskoczeni moimi umiejętnościami. Tata uczył mnie rzeczy, których sam uczył się na treningach będąc pałkarzem; dubel, odbicie do tyłu, transylwanka i te sprawy. Widząc jak szybko się uczę, postanowił zamienić zaczarowaną przez siebie piłkę plażową, mającą zastępować prawdziwego tłuczka, na oryginał. Oczywiście wcześniej zapytał mnie czy chciałabym spróbować, na co będąca pod wpływem podniecenia, się zgodziłam. Udało mu się, po wielu próbach, przekonać mamę, że jestem w stanie podjąć się czegoś takiego. Kiedy nadszedł dzień, w którym miałam sprawdzić swoje umiejętności, sprawdzałam czy wszystko jest przygotowane; wypolerowałam starannie każdy cal rączki mojej miotły, kilka razy przemierzałam mój strój, aby mieć pewność że podczas gry będzie mi w nim wygodnie i że nic się w nim nie poluzuje. Kiedy po południu wkroczyłam dumnie na boisko trzymając opartą na ramieniu miotłę, byłam pewna, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Kiedy wzięłam od taty pałkę, a następnie wystrzeliłam w powietrze, czułam ogromną pewność siebie. W końcu byłam świetna i nic złego nie mogło się stać. Tak mi się przynajmniej zdawało. Ujrzałam naprzeciwko siebie tatę dającego znak mamie stojącej obok skrzyni z tłuczkiem, że możemy zaczynać. Mama drżącą ręką machnęła rożdżką i ze skrzyni ze świstem wyleciał tłuczek. Widziałam jak tata odbija go w moją stronę. Ścisnęłam mocniej pałkę i widząc, że jest już blisko walnęłam go z całej siły. Odbiłam. Byłam z siebie dumna. Nie patrzyłam nawet gdzie poleciał. Po prostu cieszyłam się zwycięstwem nad nim i tym, że mi się udało za pierwszym razem. Skupiłam się tylko na tym. Wtedy usłyszałam przerażony krzyk mamy, a następnie poczułam potworny ból z tyłu głowy. Nastała ciemność, nicość, pustka...
Elizabeth wzięła głęboki oddech i kontynuowała drżącym głosem.
- Kiedy się obudziłam okazało się, że jestem w szpitalu. Strasznie bolała mnie głowa. Zobaczyłam rodziców stojących obok mojego łóżka. Mama była blada i miała łzy w oczach. Uśmiechnęła się, gdy zobaczyła że wstałam. Nie wiedziałam co się stało. Ostatnią rzeczą jaką pamiętałam był ból i krzyk mamy. To było straszne. Na salę wszedł jakiś uzdrowiciel. Widząc, że się obudziłam dał mi jakiś eliksir i opowiedział co się stało. Powiedział, że dostałam mocno tłuczkiem w tył głowy i spadłam z miotły. Tata nie zdążył mnie złapać, więc uderzyłam w ziemię. Powiedział, że miałam szczęście, bo skończyło się na pęknięciu czaszki i kilku złamaniach. Okazało się, że przez trzy tygodnie byłam w czymś w rodzaju śpiączki. Kiedy skończył opowiadać przez jakiś czas nie mogłam zebrać myśli. Spadłam z miotły. To cud, że jeszcze żyje. Nie pamiętam co się dalej działo, bo przybita tym co się stało, poszłam spać. Leżałam w szpitalu jeszcze miesiąc. Tata zrezygnował z Quidditcha. Obwiniał siebie za to co się stało. Kiedy wróciłam do domu już nie było tak samo. Bałam się mojej miotły, a na boisko starałam się nie patrzeć. Opętał mnie strach przed wszystkim co było związane z lataniem. Najgorsze było to, że chociaż rok temu udało mi się wraz z mamą przekonać tatę, że to był wypadek i powinien wrócić do reprezentacji, na co się w końcu zgodził, to ja wciąż czułam, że to wszystko moja wina. Przez moją pewność siebie straciłam szansę na wyjazd do Hogwartu; uzdrowiciele powiedzieli, że lepiej będzie jeżeli będę się uczyć w domu póki nie skończę szesnastu lat. Wtedy wszystkie urazy miały się na dobre zagoić. Nigdy już nie wsiadłam na miotłę. Nigdy.
Eliza otarła łzy z policzków i spojrzała się na resztę dziewczyn. Linsey mocniej ją przytuliła. Barbara otarła łzę z policzka, a Alicji posmutniały oczy.
- Och, Elizabeth my... - Raquelle przytuliła Elize - Tak mi przykro.
- Mnie też. Nie lubię o tym rozmawiać, ale powinnyście wiedzieć.
Wzięła głęboki oddech.
- Ale to nie powód, aby niszczyć sobie resztę życia. Jak to mówią mugole "czas leczy rany". Nie wiem czy moje wyleczy, ale bądźmy dobrej myśli.
Ku zdumieniu współlokatorek wstała, uśmiechnęła się i wróciła do rozpakowania rzeczy. Po chwili osłupienia, Linsey otrząsnęła się i zaczęła jej pomagać, nie zadając już więcej pytań. Raquelle rzuciła jakiś inny temat do rozmowy, więc po chwili dziewczyny już się śmiały. Kiedy Elizabeth złożyła ostatnią bluzkę i włożyła ją kufra, nadeszła pora kolacji. Założyła na siebie swoją nową szatę i wraz z resztą wyszły razem do Wielkiej Sali.
*
Fred, George i Lee już siedzieli przy stole Gryffindoru czekając na jedzenie. Lee niecierpliwie uderzał widelcem o talerz, doprowadzając siedzące obok Gryfonki do szału.
- Możesz przestać? - zapytała z poirytowaniem jedna z nich.
- Nie. - odparł obojętnie Lee i popatrzył tęsknie na miejsce gdzie miało się pojawić jedzenie.
Fred patrzył się tępo w talerz, bo sam był głodny.
Nagle poczuł szturchnięcie w bok. Spojrzał pytająco na George'a, a ten machnął głową w stronę drzwi. Spojrzał się w tamtą stronę i zobaczył roześmiane Raquelle, Barbarę, Linsey, Alicję i idącą po środku Elizabeth. Dziewczyny dalej się śmiejąc usiadły przy stole kilka miejsc dalej od nich.
- To co Fred? To Twoja nowa dziewczyna? - zapytał Lee, na co George zareagował śmiechem.
- Oczywiście, już planujemy jak będzie wyglądał nasz ślub. Jako świadków wybraliśmy Draco, który będzie świadkową oraz Filcha, a kazania udzieli nam szanowna profesor Unbridge - odpowiedział Fred, a parę osób, łącznie z Lee i Georgem, które to usłyszały parsknęło śmiechem.
- Zaraz sprawdzimy. - powiedział George i spojrzał cwanie na brata.
Po chwili odchrząknął i krzyknął w stronę Elizabeth.
- Ej, Elizabeth! Czy to prawda, że Ty i Fred jesteście parą i w najbliższym czasie organizujecie swój ślub?
Wszystkie oczy zwróciły się nagle w stronę Elizy, która tylko się uśmiechnęła i odkrzyknęła.
- Jasne, chcesz wpaść?
Cały stół Gryffindoru wybuchł śmiechem, zwracając na siebie uwagę pozostałych stołów.
Fred, George i Lee również się śmiali i nawet nie zauważyli, że pojawiło się jedzenie.
Dopiero kiedy usłyszeli szczękanie sztućcy, zdali sobie sprawę że wszyscy poza nimi i paroma wciąż chichoczącymi Gryfonkami wszyscy już jedzą. Wzięli więc po toście i zajęli się jedzeniem.

3 komentarze:

  1. Ciekawe, ciekawe, nie powiem... Czekam na ciąg dalszy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak... Nie powiem, fajnie Ci to wychodzi. Na razie jest tego niewiele, ale zapowiada się interesująco. Zbyt dużo jeszcze nie mogę powiedzieć o Twoim stylu pisania, poza paroma zdaniami, które mi się nie podobały ;) Zaobserwuję :)
    |Jessamine Krum
    PS Betuje Ci to ktoś?

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahahaha :D To będzie chyba mój ulubiony rozdział. Jest humor, mało błędów, a historia Elizy... smutna, ale świetnie napisana.
    ~Sophia

    OdpowiedzUsuń